Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by tu już więcej nie wrócił. Niech im to pani wytłumaczy, panno West, a ja tymczasem postaram się czegoś dowiedzieć.
Po kwadransie pannie Rozalji udało się uspokoić nieco przerażone dzieci. Popłakiwały jeszcze pocichu, lecz zaczynały rozsądnie myśleć i podejrzewać, że ten cały przestrach był tylko przywidzeniem. Podejrzenia te przeistoczyły się w zupełną pewność po powrocie Zuzanny.
— Już wiem kto był tym waszym duchem, — rzekła z uśmiechem, siadając na werandzie i wachlując się chusteczką. — Stara pani Stimson kupiła kilka lnianych prześcieradeł, które bieli na słońcu od tygodnia w ogrodzie Bailey‘ów. Rozpostarła je na grobli pod rozłożystym dębem, bo trawa jest tam gładka i sucha. Dzisiejszego wieczoru postanowiła je zabrać do domu. Udała się tam z szydełkową robotą i mając ręce zajęte, przewiesiła prześcieradła przez ramię. Nagle wypadło jej z rąk szydełko i na nieszczęście w żaden sposób nie mogła go znaleźć. Poczęła więc czołgać się na kolanach, gdy nagle usłyszała przeraźliwy krzyk w dolinie i ujrzała troje dzieci biegnących w stronę pagórka w panicznym przestrachu. Była pewna, że je ktoś goni i serce jej tak mocno zabiło, że nie mogła ruszyć się z miejsca, ani słowa wymówić i dopiero oprzytomniała, gdy dzieci zniknęły jej z przed oczu. Z trudem dostała się do domu, lecz jeszcze do tej pory nie może się uspokoić. Powiada, że nigdy w życiu nie najadła się tyle strachu, co dzisiaj.
Twarzyczki młodych Meredithów spłonęły ru-