Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdziwiona Rozalja, która nie znała wcale tej historji.
— Tak, — szlochała histerycznie Flora. — On jest tam — na grobli Bailey‘ów — myśmy go widzieli — szedł w naszą stronę.
Panna Rozalja zaprowadziła dzieci na werandę. Gilberta i Ani nie było w domu, gdyż również poszli w odwiedziny do Wymarzonego Domku, lecz wkrótce na progu ukazała się Zuzanna, jak zwykle poważna i nie wierząca w duchy.
— O co robicie taki krzyk? — indagowała.
Dzieci po raz drugi zaczęły opowiadać straszną historję, podczas gdy panna Rozalja tuliła je do siebie i uspokajała najczulszemi słowami.
— To na pewno sowa, — rzekła Zuzanna obojętnym tonem.
Sowa! Młodzi Meredithowie od tej chwili utracili wszelkie zaufanie do inteligencji Zuzanny!
— To było większe od miljona sów, — rzekł Karol szlochając (och, jakże potem był zawstydzony, gdy się cała historja wyjaśniła) — i jęczało to tak samo, jak Mary nam opowiadała. I czołgało się w naszą stronę. Czy sowy się czołgają?
Panna Rozalja spojrzała na Zuzannę.
— Jednak musiało tam coś być, co ich tak przeraziło, — rzekła.
— Pójdę zobaczyć, — odpowiedziała chłodno Zuzanna. — Uspokójcie się, dzieci. Zaręczam wam, że to nie był duch. Co do biednego Henryka Warrena, to jestem pewna, że zadowolony jest z tego, iż może spokojnie spoczywać w mogile. Na pewno