i smutkach, opowiedziała o życiu na plebanji i o przygodach w szkole. Gdy się rozstawały, były już serdecznie z sobą zaprzyjaźnione.
Pan Meredith jak zwykle siedział w zamyśleniu przy kolacji, lecz nagle wypowiedziane głośno imię zbudziło go do rzeczywistości. Flora opowiadała Unie o swem spotkaniu z Rozalją.
— Nie masz pojęcia jaka ona miła, — entuzjazmowała się. — Podobna trochę do pani Blythe, a jednak zupełnie inna. Miałam ochotę objąć ją i wycałować. Mówiła do mnie „kochanie“. Mogłabym jej powiedzieć wszystko, co mi leży na duszy.
— Więc podoba ci się panna West, Florciu? — zapytał pan Meredith zmienionym głosem.
— Kocham ją, — zawołała Flora.
— Ach! — westchnął pan Meredith głęboko.
John Meredith szedł w zamyśleniu Doliną Tęczy, stąpając niepewnie po śnieżnym kobiercu Wierzchołki wzgórz ponad doliną połyskiwały srebrnym blaskiem księżyca. W gałęziach iglastych drzew jakąś dziką pieśń zawodził wieczorny wiatr. Dzieci pastora i dzieci Blythe‘ów wybrały się nad staw, pokryty szklistą taflą lodu. Bawiły się widocznie doskonale, bo wesołe ich głosy i radosne śmiechy dobiegały aż do Doliny, zamierając w kępach pobliskich drzew. Poprzez konary ośnieżo-