Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł, bo gniew nigdy długo nie mógł płonąć w duszy Flory, lecz podniecenie wciąż świeciło w oczach i paliło się rumieńcem na policzkach. Norman Douglas spoglądał na nią z zadowoleniem.
— Niech pani tu da nam coś dobrego, pani Wilson, — zawołał rozkazująco. — I niech się pani uspokoi nareszcie. Co z tego, żeśmy się pokłócili? Porządna kłótnia przeczyszcza powietrze. Ale bez późniejszych dąsów, moja pani. Nie mogę tego znieść. Temperament w kobiecie, to rozumiem, ale nie łzy. Tutaj, mała, masz mięso z kartoflami. Zacznij od tego. Z tej karafki nie pij, tu jest mleko dla ciebie. Powiedziałaś, że jak się nazywasz?
— Flora.
— Nie takie imię, nie takie! Nie znoszę takich imion. Masz jakieś drugie?
— Nie, sir.
— Nie lubię takich imion, niema w nich treści. Poza tem przypomina mi się zawsze moja ciotka Jinny. Nazwala swoje trzy córki Flora, Fauna i Nadzieja. Flora nie miała nic wspólnego z kwiatem, Fauna nie znosiła zwierząt, a Nadzieja była chmurna i nieprzystępna. Tyś się powinna nazywać Róża. Więc chcesz, żebym ci obiecał, że wrócę na łono kościoła? Ale tylko raz w miesiącu, pamiętaj, raz w miesiącu. Więcej stanowczo nie mogę, musisz mnie zwolnić z tego. Zawsze płaciłem setkę rocznie na pensję dla pastora i przychodziłem do kościoła. Jeżeli obiecam ci płacić dwa razy tyle, pozwolisz mi do kościoła nie przychodzić? Powiedz!
— Nie, nie sir, — rzekła Flora, rumieniąc się