Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwyczaj odprawiania modłów przed kazaniem przyjęli metodyści. Ani panna Kornelja, ani pobożny Abraham Clow nie znieśliby, żeby w prezbiterjańskim kościele porządek rzeczy był taki sam, jak u metodystów. Właśnie Karol Baxter i Tomasz Douglas zamierzali wstać i zebrać wśród parafjan zwykłą składkę na potrzeby kościoła. Organista zasiadł już do organów, a członkowie chóru chrząkali głośno przed rozpoczęciem dziękczynnej pieśni, gdy w tej właśnie chwili z ławki powstała Flora Meredith, wstąpiła na stopnie głównego ołtarza i pobladłą twarzyczkę zwróciła w stronę rozmodlonego tłumu.
Panna Kornelja uniosła się na swem miejscu, poczem znowu przysiadła. Miejsce jej znajdowało się dość daleko od ołtarza, więc lękała się, że cokolwiek Flora powie, nie dotrze wyraźnie do jej uszu. Obrzuciła przestraszonym wzrokiem panią doktorową Blythe i panią diakonową Warren z kościoła metodystów, pewna, że nastąpić musi jakiś skandal.
— Gdyby chociaż ta mała była przyzwoicie ubrana, — pomyślała w duchu. Flora miała na sobie sukienkę, poplamioną obficie atramentem i podartą na łokciach, lecz w tej chwili nie myślała zupełnie o swym stroju, była zbytnio podniecona. To, co wydawało się łatwe w wyobraźni, okazało się nieco trudniejsze do zrealizowania. Gdy się znalazła w obliczu tylu ludzi, odwaga ją zupełnie opuściła. Kościół był rzęsiście oświetlony, a cisza panująca w nim przejmowała ją dziwnym lękiem. Przez chwilę zdawało jej się, że nie zdoła wymó-