Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cej niż pół tuzina, i... i... kląłem, Aniu... prawie pięknem przekleństwem... i bluźniłem imieniu Bożemu...
Nastąpiła cisza. Tadzio nie wiedział, co z sobą począć. Czyżby Ania była tak oburzona, że nigdy już nie będzie z nim rozmawiała?
— Aniu, co ty ze mną zrobisz? — szepnął.
— Nic, kochanie, sądzę, że jesteś już ukarany.
— Nie, nie ukarano mnie jeszcze. Nic mi nie zrobiono.
— Czułeś się bardzo nieszczęśliwy, gdy popełniłeś te złe czyny, prawda?
— O, tak! — zawołał Tadzio z naciskiem.
— I właśnie sumienie cię ukarało!
— Co to jest sumienie? Muszę to wiedzieć.
— Jest to coś w tobie, Tadziu, co ci zawsze mówi, czy postępujesz słusznie, i co cię czyni nieszczęśliwym, gdy trwasz w złem postępowaniu. Czy tego nie zauważyłeś?
— Tak, ale nie wiedziałem, co to jest. Wolałbym nie mieć sumienia. Byłoby mi o wiele lepiej. Gdzie jest moje sumienie, Aniu? Muszę to wiedzieć. Czy w brzuchu?
— Nie, w duszy, — odpowiedziała Ania, rada, że było ciemno, gdyż w poważnych sprawach trzeba zachować powagę.
— Zdaje mi się, że nie zdołam się go pozbyć, — rzekł Tadzio z westchnieniem. — Czy powiesz to Maryli i pani Linde, Aniu?
— Nie, kochanie, nikomu o tem nie wspomnę. Żałujesz, że byłeś niegrzeczny, prawda?
— O, tak!
— I nigdy już nie będziesz taki niedobry?