Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, ale... — dodał Tadzio ostrożnie, — mogę być znowu zły w inny sposób.
— Nigdy już nie będziesz mówił brzydkich słów, ani uciekał w niedzielę z kościoła, ani kłamał dla zatajenia swoich występków, prawda?
— Nie, to się nie opłaci, — rzekł Tadzio.
— No, dobrze, Tadziu, powiedz teraz Panu Bogu, że żałujesz, i proś Go o przebaczenie.
— Czy ty mi wybaczyłaś, Aniu?
— Tak kochanie.
— W takim razie... — rzekł Tadzio radośnie, — wszystko mi jedno, czy Pan Bóg mi przebaczy, czy nie!
— Tadziu!
— O.. będę Go prosił... będę Go prosił... — rzekł Tadzio szybko czując z tonu Ani, że musiał znowu powiedzieć coś okropnego. — Nie mam nic przeciwko temu, żeby Go prosić. Drogi Boże, żal mi bardzo, że byłem dzisiaj taki niegrzeczny, i będę się starał być zawsze w niedzielę dobrym, i proszę, wybacz mi! No, Aniu?
— Dobrze, a teraz pędź szybko do łóżka, jak grzeczny chłopiec.
— Doskonale! Wiesz, nie czuję się już teraz tak źle, czuję się o wiele lepiej! Dobranoc!
— Dobranoc!
Ania opadła znowu na poduszki, z westchnieniem ulgi. O, jaka była senna! Ale po sekundzie:
— Aniu...
Tadzio stał znowu przy jej łóżku. Ania otworzyła oczy.
— Co się znowu stało, kochanie? — zapytała, starając się ukryć nutę zniecierpliwienia.