Strona:Liryka francuska. Seria pierwsza.djvu/094

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Wytworne smaki miałem w mych niesmakach zwłaszcza.
    Życie przez rękawiczkim brał, — bo wiesz — to plami.
    Lecz »tamto« — nie do wzięcia jest i szczypczykami —
    Szukam teraz nowego kostyumu i płaszcza.

    Przyjdź! Och, przyjdź. Tu wesoło. Własnemi oczyma
    Obaczysz z okna wszystkie plony me: jest zima:
    Ogromne bory sosen, — złoty kwiat żarnowców,
    Zeschłe krzewię — w naręczach na plecach wędrowców.
    Przyjdź odetchnąć powietrzem! Tu wiatr jest tak świeży,
    Bujny, — że właśnie zerwał dach na mojej wieży.
    Zaś słońce tak łagodne — że marznę żałosno.
    Wiosna... O lat dwadzieścia twoje! — O, ty wiosno!
    Czekam już tylko ciebie. Patrz, na moje dachy
    Opadła mi jaskółka... z zardzewiałej blachy.

    Jeśli jednak samotność przejmuje cię trwogą,
    Będziem mieli przyjaciół — prostych. Kłusownika,
    Nie licząc peleryny, która chodzi drogą
    Tam i naprzód, i kryje celnego strażnika.
    Pisarków ani księży! Księżyc w niebie gotów
    I mnóstwo rozkochanych ubogich pierrotów...

    Tu wszędzie wokoło mnie blady cień twój szlocha.
    Wielbię cię. I to nędzne. Wielbić, co się kocha —