Strona:Liote.djvu/008

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —

Tayotomi, wystawię sobie jednocześnie, iż łakomy na ponęty dziewicze Matsuma bawi tak blizko niej — czuję Hwashano, czuję wyraźnie świder ostry, bezlitośnie zimny, wkręcający mi się w serce. Zdaje mi się, że widzę pożądliwe spojrzenia Matsumy, któremi ogarnia rumianą twarzyczkę i inne wdzięki Liote; widzę, jak trzęsąc pękatym workiem, ten wściekły stary pies kusi ją — uroczą, niewinną, kapryśną dzieweczkę moją.
O Liote, ona ma w sobie coś z kwiatu, motyla, cukierka, papugi i mocnego wina. Taka mieszanina — powiesz, to równoważnik niestałości. Zapewne. Pamiętam jednak pewien cudny ranek, tak promienny, jak oczy mojej Liote, tak wilgotny od rosy, jak jej usteczka, tak biały od mgieł ponocnych, jak jej liczko... Rozmawialiśmy o trudnościach, piętrzących się na drodze do naszego połączenia. Gdy Liote odjęła główkę od mego ramienia, spojrzałem w jej oczy i spostrzegłem w nich wyraźnie błysk niezwykły, błysk zaciętości nieugiętej — i pomyślałem sobie: otóż jest w niej coś i ze stali. Czasem znów uważałem, iż ptaszęca figlarność jej spojrzenia znika w cieniu jakiejś zadumy serdecznej. Owóż te błyski niepochwytne i cienie