Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

równowagę, i że wszystko zapadło się w otchłań w koło niego! Chociaż dotąd nie pojmował tego jeszcze z całą dokładnością, ta krótka chwila wystarczyła, aby zgasić na nowo w jego sercu wiarę w doskonałość istoty ludzkiej, w duszę człowieka, w duszę własną, a nawet zachwiać wiarę w Boga samego. Raz już był zapadł w taki stan rozpaczliwego zwątpienia, nigdy jednak nie doświadczył smutku tak głębokiego. Niegdyś wątpliwości wypływały z jego własnych błędów i życia rozpustnego; wtedy więc szukał na to lekarstwo w samym sobie. Obecnie nie on był winien temu rozsypywaniu się w gruzy wszelkiej wiary. Czyż potrafi żyć dalej wśród tych ruin bez żadnego punktu oparcia?
Oddano mu jeden kąt w szopie w pośród towarzyszów, których obecność jego widocznie bawiła i rozrywała. Niemy i skamieniały usiadł na garści słomy, oparty plecami o ścianę z desek. To zamykał, to otwierał oczy, a wiecznie widział przed sobą widma krwawe ofiar pomordowanych, i żołnierzów którzy mimowolnie stali się tamtych katami. Najbliższym jego sąsiadem był człeczyna bardzo maleńki i suchutki, zgarbiony we dwoje. Można się było domyśleć jego obecności najprzód przez pot mocno cuchnący, który wydawał z siebie przy każdem poruszeniu. Nie można go było widzieć w pomroku, a jednak Piotr czuł instynktowo, że tamten podnosi często głowę aby mu się przypatrzyć dokładniej. Zwróciwszy na niego całą uwagę, Piotr dostrzegł mimo ciemności, że jego sąsiad rozzuwał nogi, a sposób w jaki brał się do tego zajął go mimowolnie. Odwiązał wąski skrawek płótna, zwijając go zwolna i najstaranniej. Powtórzył to