Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słowom jego ton iśnie tragiczny. Zapalał się coraz bardziej przechodząc w pamięci sceny grozą przejmujące, do których był wmieszany pomimowolnie.
Marja badała wzrokiem przenikliwym, to Piotra, to Nataszkę. W całem opowiadaniu odczuwało się dobroć nadzwyczajną tego człowieka. Nataszka z brodą spartą na dłoni, z łokciem na stole, podkreślała niejako wymownemi swemi spojrzeniami, najważniejsze wypadki w tej jego odysseji. Jej wykrzykniki krótkie ale zawsze trafne uwagi, jej pytania rzucane kiedy niekiedy od niechcenia, dowodziły że chwyta w lot właściwe znaczenie tego, co on im chce dać do zrozumienia. Pojmuje nawet coś więcej jeszcze: myśli jego najskrytsze, których nie może określić słowami. Wypadek dziewczynki uratowanej z płomieni, i młodej kobiety, którą bronił przed brutalną napaścią, co spowodowało jego uwięzienie; opowiedział całkiem po prostu:
— Był to straszny widok. Jedne dzieci opuszczone na ulicy, inne zapomniane i ginące w płomieniach... W moich oczach wyciągnięto małą dziewczynkę z domu w płomieniach... Młode kobiety z których zdzierano kosztowności, obrywano uszy razem z kolczykami... — Piotr poczerwieniał i zatrzymał się pomieszany i niepewny. — Na te sceny nadszedł patrol francuzki — kończył pospiesznie — aresztując w czambuł chłopstwo rabujące, i tych którzy tak jak ja ani pomyśleli o zabieraniu komu czegokolwiek...
— Nie opowiadasz hrabio wszystkiego — przerwała mu w tem miejscu Nataszka. — Aresztowano cię najnie-