Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sztą... umierała w takiem opuszczeniu, bez przyjaciół, bez wszelakiej pociechy... Litowałem się nad nią, całem sercem! — Przestał mówić, szczęśliwy że dostrzega w oczach Nataszki niemą pochwałę tego co powiedział.
— Zostałeś więc na nowo kawalerem hrabio kochany — zażartowała Marja — i... świetną partją!...
Piotr spłonął szkarłatem i oczy spuścił. Gdy je podniósł po dość długiej chwili milczenia i spojrzał nieśmiało na Nataszkę, zdało mu się że twarz jej przybrała wyraz zimny, sztywny, prawie pogardliwy.
— Czy widziałeś hrabio rzeczywiście Napoleona jak o tem opowiadają? — wtrąciła Marja, chcąc wprowadzić rozmowę na tory mniej drażliwe.
— Nigdy w życiu! — Piotr śmiechem wybuchnął. — Całemu światu zdaje się że „więzień francuzki, a gość cesarza Napoleona“ to niby równobrzmiące wyrazy. Nawet o nim nie słyszałem. Żyłem w otoczeniu nadto pospolitem, aby bodaj wspomniano tam o takiej matadorze!
— Przyznaj się teraz hrabio — odezwała się Nataszka — żeś wtedy został w Moskwie po to tylko aby zamordować skrycie Napoleona?... Domyśliłam się tego, skoro spojrzałam na ciebie, gdyśmy się przypadkiem spotkali na ulicy.
Piotr nie myślał się z tem taić. Dał się wreszcie wciągnąć zasypany ich pytaniami. Opowiedział szczegółowo swoje mnogie przygody. Mówił zrazu z łagodną i pobłażliwą ironją, cechującą sąd jego tak o innych jak i o samym sobie. W końcu jednak wspomnienie tak żywe jeszcze strasznych cierpień, których doświadczał i krwawych scen na które patrzał, nadało mimowoli