Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... zaczekaj tylko... widziałam jego — Sonia zaczęła zmyślać po prostu, nie wiedząc dobrze, do kogo odnosi się, to słowo jego? Czy do Mikołaja, czy do Andrzeja? — Czemu nie miałabym opowiedzieć im czegoś na prędce skomponowanego? — pomyślała. — Tyle osób widziało rzeczy przeróżne, mogło więc i mnie się to wydarzyć. — Nikt mi nie potrafi dowieść żem skłamała.
— Tak — powtórzyła z naciskiem — widziałam jego!
— Stojącego, czy leżącego?...
— Zrazu źwierciadło było niby mgłą przysłonięte... naraz zobaczyłam go... leżącego.
— Andrzeja leżącego? Czyż miałby być chory? — Nataszka wlepiła w nią wzrok przerażony.
— Ależ bynajmniej, wydawał się przeciwnie bardzo wesołym i wyglądał doskonale. — Sonia zmyślała dalej, zaczynając zwolna wierzyć sama, w bajeczkę na prędce skomponowaną.
— No, a potem, potem Soniu?...
— Później... źwierciadło znowu się zmąciło... widziałam już tylko jakieś kontury mgliste i nieokreślone... coś czerwonego, żółtego, niebieskiego...
— Kiedy on powróci Soniu? Kiedy go zobaczę? Mój Boże! jak ja się lękam czegoś!... dla mnie, dla niego, dla nas wszystkich!...
Nic już nie odpowiadając na słowa pociechy Soni i starej poczciwej „niani“, Nataszka głucho załkała, wśliznąwszy się nazad do łóżka pod pierzynkę. Długo, bardzo długo, gdy już światła pogaszono i jedynie księżyca słaby promyczek, padał ukośnie na pokój, przekradłszy się przez szparę w zapuszczonych żaluzjach, marzyła,