Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jednak nie zjawiało na gładkiej powierzchni źwierciadła, prócz odbicia jej własnej twarzy. I tej oczy zmęczone zaledwie mogły dojrzeć, w jakichś konturach mglistych i niewyraźnych. Pomimo szczerej chęci i wiary niezachwianej, niczego dostrzedz nie mogła, choćby cieniu najlżejszego, czy trumny, czy ludzkiej postaci. Wstała nakoniec znużona.
— Dlaczego inne coś widzą, a ja nigdy nic? — zawołała niecierpliwie. — Usiądź Soniu na mojem miejscu. Może ty co zobaczysz za mnie i za siebie... Żebyś wiedziała jak ja się czegoś boję, choć sama nie wiem czego.
Sonia usiadła, wlepiając z kolei wzrok w źwierciadło.
— Zofia Aleksandrówna, zobaczy „coś“ najniezawodniej — zawyrokowała z powagą „niania.“ — Ty bo duszinko, w śmiech obracasz.
Sonia cofnęła się nagle, zasłaniając twarz oburącz i krzyknęła.
— Nataszko, oh!...
— Widziałaś? Kogoś zobaczyła. — Nataszka skoczyła do niej. Musiałaś coś widzieć, to pewne...
Sonia tak samo nie widziała nikogo i niczego, nawet własnej twarzy nie mogła dostrzedz w źwierciadle oczami zaspanemi. Miała wstać i przyznać się do tego, gdy ją wstrzymało słowo Nataszki „to pewne“. Nie chciała zawieść jej zaufania i wyczekiwania gorączkowego. Później atoli, nie mogła sobie nigdy przypomnieć dla czego właściwie krzyknęła i twarz dłońmi zasłoniła?
— Zobaczyłaś „jego“, nieprawdaż — spytała Nataszka.