Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W jej duszy jednak, dzięki fantazji podnieconej gorączkowo, budziły cały szereg wspomnień najsłodszych. Oparta o mur plecami, z wzrokiem wlepionym, w wąski promień światła padający ukośnie z przedpokoju przez szparę w drzwiach, słuchała z rozkoszą melodji niedokończonej, która jej nie mniej błogą przeszłość przypominała.
Sonia przeszła przez salon z szklanką pełną wody:
— Soniu, co ci to przypomina? — spytała, biorąc kilka akordów.
— Jakto, siedzisz w tym ciemnym kącie? — Sonia drgnęła nerwowo, przysuwając się bliżej. — Niewiem... nie poznaję... Czy nie ustęp z Burzy? — odezwała się wahająco, w przekonaniu że się myli.
— Tak jest — pomyślała Nataszka. — Wiedziałam naprzód co zrobi... Drgnie przestraszona, a potem odpowie mi słodko jak zawsze... Nie inaczej... posiada ona te wszystkie nieocenione przymioty, których mnie brakuje najzupełniej... — Źleś zgadła! — dodała głośno. — To był chór z naszej opery narodowej: Wodonosz... posłuchaj tylko uważniej — zaczęła nucić melodję pół głosem. — Gdzie dążysz?
— Chciałam przynieść sobie czystej wody, aby skończyć zaczętą akwarelę.
— Wiecznieś zajęta, zapracowana, a ja nigdy niczem! Gdzie Mikołcio?
— Zdaje mi się że spi.
— Idź go obudź. Powiedz mu niech zaśpiewa co z nami.
Odeszła Sonia, a Nataszka utonęła na nowo w głębokiej zadumie. Radaby była przypomnieć sobie, jak