Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pewna!... marsz!... Nie ma nad młodość nie lepszego na świecie!... — Wykrzyknął z zapałem, podając Mikołajowi fajkę na długim cybuchu wiszniowym, z pysznym bursztynem u góry. Sam wziął krótką fajeczkę, z której zaczął pykać dym, mlaskając językiem z najwyższem zadowoleniem.
— Cały dzień na koniu, jak mężczyzna, i wygląda jak róża, a szczebiocze wesoło jak czeczotka! To rasowa niewiastka! Dajcie mi takich jak najwięcej! — wujcio strzepnął palcami.
W tej chwili, dziewczyna wiejska, bosa, ma się rozumieć podeszła cicho pod drzwi, i otworzyła je, aby ułatwić wejście kobiecie około lat czterdziestu, dźwigającej z trudem tacę olbrzymią. Była sobie tuszy okazałej, cery świeżej, policzki miała pulchne i rumiane, usta koralowe, podbródek tłusty, potrójny. Wyglądała babina nader apetycznie, powitała gości ukłonem pełnym uszanowania, i najserdeczniejszym uśmiechem. Widocznem było, że jest tak samo gościnna jak i jej chlebodawca. Mimo znacznej tuszy, ruchy jej były szybkie i elastyczne. Postawiła tacę na stolę i zaczęła natychmiast ustawiać na nim butelki, szklanki, kieliszki i talerze z najrozmaitszemi zakuskami. Cofnęła się następnie ku drzwiom nie przestając uśmiechać się słodko i serdecznie. Zatrzymała się chwilę przy drzwiach, z wyrazem tryumfu w oczach, jakby chciała powiedzieć: — „Patrzcie na przysmaki, przezemnie przysposobione. Czy teraz rozumiecie, dla czego „wujcio“, trzyma mnie stale i nie chce puścić?
Czyż mogli tego nie rozumieć? Czegóż bo nie było