Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stawiać na stanowiskach, kiedy ukazał się ojciec Mikołaja, w dorożce na resorach, zaprzężonej trójką rysaków, czarnych jak kruki. Staruszek miał minę wesołą, junacką. Owinął się delją z białych niedźwiedzi, wlazł ciężko i z mozołą na siodło, odebrał z rąk stangreta strzelbę i zapas nabojów, poczem rozkazał mu wrócić do domu. Nie był wprawdzie strzelcem strasznie zapalonym, przestrzegał jednak ściśle wszelkich przepisów, raz dostawszy się na polowanie. Poprawił się na siodle, lewą ręką wziął krótko za cugle swoją poczciwą starą klaczkę, która i bez tej przezorności, ani myślała brykać, a skończywszy te wszystkie przygotowania, oglądnął się w koło z uśmiechem najwyższego zadowolenia... był gotów najzupełniej!
Obok siebie umieścił swego masztalerza Semiona Czekmara. Był on za młodu sławnym jeźdźcem. Teraz wiekiem obciążony trzymał się trochę pochyło, mając na smyczy trzy olbrzymie charty białe, (rasa specjalnie w Rosji hodowana, do chwytania wilków.) Psy również były jeszcze pełne animuszu i sprytu, mimo że i one nie były już młode. O sto kroków z tamtąd, stał drugi masztalerz starego hrabiego Mitka. Ten był w sile wieku, jeździec doskonały i namiętnie lubiący polowanie. Stary hrabia wierny swoim zasadom i zwyczajom, golnął najprzód czarkę wybornej wódki „Starki“ — przeznaczonej do polowania. Potem zakąsił ją dobrą wędliną, a to wszystko popłókał pół butelką wina Bordeaux, które przekładał nad wszelkie inne gatunki. Wino i przejażdżka po świeżem, i prawie mroźnem powietrzu, zrumieniły mu policzki. Oczy mu błysnęły ogniem młodzieńczym.