Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie — Anatol poklepał go poufale po ramieniu. — Dowiedz że mi tego dzisiaj... które konie zaprzągłeś?
— Jak miałem nakazane... zaprzągłem te wściekłe warjaty, waszej miłości!
— Doskonale! Pamiętaj sobie, niech zdychają bestje, byleśmy stanęli na miejscu za trzy godziny.
— A jak pozdychają, to czem dalej pojedziemy? — uśmiechnął się Balaga, rad z konceptu własnego.
— Powybijam ci wszystkie zęby, słyszysz?... Bez żartów, życzę ci! — Anatol spiorunował go wzrokiem gniewnym.
— Dlaczego nie mamy sobie trochę pożartować?... Możnaby myśleć na prawdę, żem ja kiedykolwiek oszczędzał końskie ogony, służąc „moim panom.“ Puszcza im się cugle i... jazda!... Ot, jak się robi.
— Tak? — Anatol skinął głową udobruchany. — No to siadaj.
— Siadaj — powtórzył Dołogow.
— Et, ja tam sobie postoję, Fedorze Iwanowiczu.
— Siadaj błaźnie, kiedy ci każę! — krzyknął Anatol i nie rób głupich ceregieli! — Nalał mu i podał szklanicę madery. Baladze oczy błysnęły radośnie, na widok trunku ulubionego. Niby to nie przyjmując z razu, przez grzeczność wygórowaną, wysączył następnie szklankę do ostatniej kropli, pomlaskując językiem. Nareszcie otarł sobie usta i rude wąsy, jedwabną chustką czerwoną, którą nosił zawsze wsuniętą za podszewkę, jego wysokiej czapki futrzanej.
— Kiedy wyruszamy, wasza miłość?
— Kiedy? — Anatol znowu wyciągnął zegarek z bo-