Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uszami. Zmieniłeś się w puszczyka złowrogiego... a tymczasem nadeszła godzina wyznaczona. — Spojrzał na zegarek, wchodząc do pokoju obok. — Jeszcze nie skończyliście gamonie! — huknął gniewnie na służących, składających resztę rzeczy potrzebnych do dłuższej podróży.
Dołogow oddał pulares z pieniędzmi Anatolowi i rozkazał swojemu słudze, żeby im podał jaką zakąskę i wina dobrego. Następnie złączył się w salce jadalnej z dwoma świadkami, zostawiając Anatola w gabinecie. Ten rozciągnięty na szezlongu pogwizdywał jakąś wesołą arjetkę, uśmiechał się rozkosznie i patrzał przed siobie, w jakąś dal tajemniczą.
— Chodź zjeść cokolwiek — zawołał z trzeciego pokoju Dołogow.
— Nie potrzebuję niczego — Anatol odrzucił niecierpliwie.
— Ależ chodź... przybył Balaga.
Teraz zerwał się Anatol na równe nogi, zelektryzowany tą zapowiedzią i przeszedł do salki. Balaga był to sławny woźnica, mający zawsze na ich rozkazy najlepsze konie, w biegu niezrównane. Znał od lat sześciu Dołogowa i Anatola. Ileż to razy woził ich do Tweru z pierwszym dnia brzaskiem i odwoził nocy następnej do Moskwy z powrotem, gdy Anatol tam stał na kwaterze. Ileż razy prowadził cały tabor na jakąś nocną hulatykę, złożony z rozmaitych cyganek i innych damulek w tym samym rodzaju. Ileż koni zajeździł na śmierć w ich usługach, koni drogocennych, iluż przechodniów porozbijał, iluż izwoszczyków zepchnął do rowu