Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oddaliła się z główką dumnie podniesioną, ale nie mniej tłumiąc w sobie łzy, które jej się gwałtem do ócz cisnęły:
— Cóż ja zrobiłam? Co powiedziałam? — pomyślała.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tego dnia czekano długo z objadem na Nataszkę, zanim się pojawiła w sali jadalnej. Siedziała w swoim pokoju, zwinięta w kłębuszek w rogu kanapki, i szlochała jak dziecko zfukane niesprawiedliwie. Sonia stojąc nad nią, całowała jej włosy, jej ręce, jej twarzyczkę we łzach skąpaną:
— Nataszko, przestań że raz płakać! — perswadowała łagodnie. — Czy to warto tak sobie psuć oczy? Co oni cię wreszcie obchodzą? Andrzej kocha cię szalenie, a i oni odmienią się z czasem!
— Gdybyś jednak wiedziała, jakie zniosłam upokorzenie!
— Nie mówmy o tem więcej, mój aniołku!... Tyś temu nie winna... a zatem... uściskaj mnie!...
Nataszka otarła łzy, podniosła główkę i spoiła usta z ustami Soni, tuląc się do jej piersi.
— Nie wiem... nie pojmuję... może i ja tutaj zawiniłam?... było to jednak czemś strasznem!... Ah! dla czegóż jego dotąd nie ma tu?... — zeszła nareszcie, nie mogąc jednak ukryć, że płakała. Oczy miała czerwone, i spuchnięte od łez. Marja Dmytrówna, wiedząc już o wszystkiem od hrabiego, i jak przyjęto jej biedną pochrzestnicę w pałacu Bołkońskich, udawała, że niczego nie spostrzega, nawet nie spojrzała w stronę Nataszki, aby jej bardziej jeszcze nie rozdrażniać. Rozmawiała i