Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieść natychmiast do jego pokoju — krzyczała w niebogłosy, nie witając się z razu z nikim tak była zajęta wyłącznie rozmieszczeniem stosownem ich mnogich pakunków. — Panien kufry, pudełka i pudełeczka... do pokoi na lewo! A wy czego się gapicie, z gębami rozdziawionemi?! — ofukła dwie pokojowe. — Paszow! nastawiać natychmiast samowar!... Oho! jakieś przytyła, zmężniała i wyładniała — pociągnęła ku sobie Nataszkę, której buzia zarumieniona od mrozu, wyzierała z pod białego baszłyka.
— Boże, co za sopel lodu — wykrzyknęła dotknąwszy się jej rąk sinych od zimna. — Rozbieraj się mała jak najprędzej — a zwracając się do hrabiego, który całował ją w rękę z galanterją. — I tyś zamarzł staruchu. Słowo honoru, wszystko to zmarznięte na kość. Prędzej, prędzej, dawajcie samowar i rumu butelkę... Soniuszka... bonjour!
Podkreśliła niejako, ten wyraz francuzki, witając Sonię odmiennie, trochę z pańska i z lekkim odcieniem lekceważenia, mimo że i ją bardzo lubiła.
Gdy wszyscy przybyli, uwolnieni z futer i wszelkich obsłon zimowych, zgromadzili się w sali przy stole herbacianym, rozgrzewając się czajem i ogniem suto płonącym na kominie, a Marja Dmytrówna wycałowała serdecznie, w oba policzki, każdego po kolei, przemówiła w te słowa:
— Cieszę się niewymownie, widząc was... Przyjeżdżacie w sam czas, bo — tu spojrzała na Nataszkę — stary już tu jest i czeka lada dzień na syna. Trzeba poznać starego, przedstawić mu się, trzeba koniecznie.