Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmowa zaczynała znowu ustawać, gdy naraz stary jenerał Czatrow, odchrząknąwszy po kilka razy „hm! hm!“ — głośno i dobitnie aby sobie dodać odwagi, ożywił ją cokolwiek:
— Słyszeliście Mikołaju Andrzejewiczu? — zainterpelował pana domu — co zaszło podczas ostatniej rewji w Petersburgu, i jak się znalazł w czasie tejże poseł francuzki?
— Donoszono mi o czemś... miał podobno ganić coś, czy kogoś w obecności najjaśniejszego pana...
— Osądźcież sami!... Car raczył zwrócić jego uwagę na oddział grenadjerów, i jak wydają się wspaniale podczas defilady. Poseł pozostał na to zupełnie obojętnym, a nawet utrzymują, że ośmielił się wystąpić z zdaniem, iż we Francji, nikogo nie zajmują podobne błahostki. Nasz pan najmiłościwszy nic mu na to nie odpowiedział, ale podczas drugiej rewji, udał jakoby posła wcale nie dostrzegał.
Wszyscy zamilkli. Fakt tyczył się samej carskiej osoby, żadna więc krytyka nie była możliwą.
— Zuchwalec! — wybuchnął Bołkoński gwałtownie. — A wy czy znacie Métiviera? No! wypędziłem dziś tego chłystka z mego pokoju. Dozwolono mu wejść do mnie, mimo zakazu najsurowszego, że nie chcę widzieć się z nikim... — Tu książę rzucił wzrokiem zagniewanym na córkę, następnie zaś powtórzył gościom całą rozmowę swoją z lekarzem, który według niego jest prostym szpiegiem. Zaczął przytaczać rozmaite powody dlaczego osądza Francuza tak surowo? Co prawda, owe powody i dowodzenia, nie były wcale przekonywającemi.