Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozszlochała się jak biedne dziecię, które nie wie i nie rozumie, za co je karzą. Hrabina starała się ją uspokoić. Przerwała matce z gniewem:
— Błagam, nie mówcie mi o nim więcej. Nie myślę i nie chcę myśleć. Przychodził, bo go to bawiło, a teraz, kiedy ma już tego dosyć, przestał bywać... I rzecz skończona... Nigdy już za mąż nie pójdę — wybuchnęła gwałtownie mimo wysiłków nadludzkich, żeby okazać się spokojną. — Bałam go się zresztą... teraz pozbyłam się tego przykrego uczucia... jestem nawet zadowoloną z podobnego obrotu rzeczy...
Nazajutrz Nataszka ubrała się w jakąś starą sukienkę, którą przekładała nad wszystkie inne, uważając że jej szczęście przynosi. Od rana zabrała się do zwykłych zatrudnień, które zaniedbywała najzupełniej od dnia owego balu. Po wypiciu herbaty poszła do wielkiego salonu, który posiadał doskonałą akustykę i zaczęła ćwiczyć swoje solfedia. Po chwili odstąpiła od fortepianu, stanęła na środku salonu, powtarzając na pamięć, pasaże najulubieńsze. Słuchała sama siebie z najwyższem zadowoleniem. Zachwycała się tą kaskadą tonów perlistych, a dźwięcznych, które z piersi wyrzucała z taką łatwością. Napełniały one przestrzeń cudowną harmonją i wracały niejako skonać na jej ustach, w najdelikatniejszem pianissimo.
— Po co miałabym się troszczyć o cokolwiek? — zagadała wesoło sama do siebie. — Czyż nie piękne to życie i bez niego?... — Zaczęła przebiegać salon stąpając mocno i wybijając takt korkami u trzewiczków. Mogło się zdawać, że stuk miarowy korków, sprawia