Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jej to samo zadowolenie, co przed chwilą gamy i tryle perliste. Zatrzymała się mimochodem przed wielką taflą zwierciadlaną. Spojrzała na siebie.
— Oto jak wyglądam — szepnęła. — Czy ja potrzebuję kogokolwiek? — Wyprawiła z salonu lokaja, który chciał w nim sprzątać i przechadzała się dalej, oddając się podziwianiu swej osóbki, co zresztą trafiało się jej nader często i napełniało dumą i radością.
— Natalja Stefanówna, jest na prawdę zachwycająca, mówiła sama do siebie, kładnąc te słowa w usta jakiejś trzeciej istocie niewidzialnej, ale ma się rozumieć, rodzaju męzkiego. — Głos ma prześliczny, w kwiecie wieku, milutka, ładniutka do zjedzenia! nikomu nic złego nie robi, zostawcież ją w spokoju...
Musiała jednak przyznać w duchu, że mimo tych perswazji, nie mogła odszukać owego spokoju pożądanego. Wkrótce miała się o tem przekonać najdowodniej.
Otworzono drzwi od sieni i usłyszała głos w przedpokoju pytający.
— Państwo w domu?
Ten głos przerwał jej podziw i zastanawianie się nad własnemi doskonałościami. Nadstawiła uszka, zamagnetyzowana niejako tym dźwiękiem. Nie widziała już wcale siebie, choć dotąd stała przed źwierciadłem. To był On! Była o tem najmocniej przekonaną, mimo, że drzwi były dotąd zamknięte i nikt się w nich nie ukazywał.
Blada, prawie nieprzytomna, wypadła z salonu, lecąc jak kula do matki buduaru.
— Mamo!... Bołkoński przyjechał!... — wyrzucała z