Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cuzką. Galopowali powstrzymując jednak cokolwiek konie rozognione.
Rostow usłyszał komendę... — „Marsz! marsz!“ — daną przez dowódzcę oddziału, który pędził jak wicher na swoim pysznym, czystej krwi arabczyku. W obawie, żeby go nie roztratowano, lub nie pociągnięto z sobą, Rostow jechał z boku, lecąc na równi z nimi, co koń mógł wyskoczyć. Łudził się nadzieją, że dojedzie przed nimi do miejsca, w którem rozchodziły się dwie drogi.
Sądził przerażony, że nie będzie mógł uniknąć zetknięcia z ostatnim gwardzistą, którego postać wyniosła, wzrost olbrzymi, uderzał tem bardziej, przy nadzwyczajnej szczupłości, całej budowy ciała. Byłby niezawodnie stratowany, a z nim pospołu i jego biedny Beduin, gdyby szczęśliwym instynktem zachowawczym, nie był świsnął szpicrózgą, przed oczami konia rosłego, wspaniałego, na którym siedział ów gwardzista. Koń drgnął i zastrzygł uszami. Tymczasem Rostow spiąwszy ostrogami swego Beduina, wyprzedził ich nareszcie i umknął w bok, na leśną drożynę. W tej samej chwili usłyszał po za sobą grzmiące „Hurra!“ a odwróciwszy głowę, zobaczył pierwsze szergi kawalerzystów wpadające i tonące w tłumie piechoty francuzkiej, z czerwonemi epoletami. Dym gęsty, jakiejś armaty niewidzialnej, zakrył ich natychmiast przed jego wzrokiem zaciekawionym.
Była to owa sławna i świetna szarża, gwardji konnej, którą podziwiali sami Francuzi! Z jakiemże sercem ścieśnionem, usłyszał Rostow niedługo potem, że z tego tłumu ludzi pięknych, młodych, dorodnych, z tego całego pułku, złożonego z kwiatu młodzieży rosyjskiej,