Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wysoko urodzonej, świetnej, dystyngowanej, pełnej życia i rycerskości, jadącej na pysznych czystej krwi rumakach, z tych oficerów i junkrów, którzy o włos byliby go roztratowali, lecąc z wichrem w zawody... zostało zaledwo ośmnastu!
— Nadejdzie i moja godzina! Nie mam im czego zazdrościć. — Rostow pomyślał, jadąc dalej. — A może szczęście mi posłuży i spotkam samego monarchę.
Dotarł nareszcie do rosyjskiej gwardji pieszej. Znalazł się nagle wśród gradu bomb i kartaczy, które nie tyle widział, ile ich się domyślał, po wyrazie pełnym trwogi w twarzach szeregowców, a fizjognomjach ponurych i mocno zadumanych, u wyższych oficerów.
Usłyszał głos znajomy, głos Borysa wołający:
— Rostow! i cóż ty na to? Jesteśmy niby w lożach pierwszorzędnych. Nasz pułk był w nie lada tarapacie!
Uśmiechał się przytem, błogim uśmiechem młodzieniaszka, który odbył pierwszy chrzest ogniowy. Rostow wstrzymał konia.
— No! i cóż się stało? — zapytał.
— Ba! zostaliśmy odparci! — odpowiedział Borys, rad, że może do kogoś przemówić.
Zaczął opowiadać Rostowowi, jak gwardja, widząc jakieś wojsko przed sobą, wzięła ich zrazu za Austryjaków. Aż naraz przeraźliwszy świst bomb, przekonał ich, te stoją nos w nos z nieprzyjacielem, w pierwszej linji, i muszą iść radzi nie radzi do ataku.
— Gdzież ty dążysz? — wtrącił Borys.
— Szukam wodza naczelnego.