Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieniając się w rosę nader obfitą. Wąwóz atoli, tonął dotąd w mgle okiem nieprzebitej. Tam niczego nie można było dopatrzeć, szczególniej na lewo, dokąd schodziły kolumny rosyjskie, i gdzie odzywało się strzelanie z ręcznej broni. Nad ich głowami tymczasem słońce jaśniało już w całym blasku, wśród nieba lazurowego. W dali, naprzeciw armji sprzymierzonych, wyłaniając się z mgły, rysowały się niepewnemi konturami gór wierzchołki, okryte lasami. Tam miano zastać nieprzyjaciela. Na prawo, gwardja przyboczna tonęła w tem morzu mlecznem, zostawiając jedynie po swojem przejściu, słabe echo kroków żołnierzy maszerujących. Na lewo, z po za wioski, wysuwała się tłumnie konnica, znikając tak samo po chwili w mglistych osłonach. Piechota płynęła i płynęła z tyłu i z przodu. Kotuzow był przytomny defiladzie wojska, tuż przy wyjściu z wsi. Był widocznie strudzony, wycieńczony i w najwyższym stopniu rozdrażniony. Zatrzymała się nagle przed nim piechota, nie odebrawszy na to rozkazu, prawdopodobnie w skutek jakiejś przeszkody na drodze, którędy kolumny miały przechodzić.
— Wydaj-że nareszcie rozkaz jenerale, żeby podzielono się na bataljony, i żeby piechota przeszła po za wieś! — odezwał się szorstko i sucho Kotuzow do dowodzącego, który zbliżał się ku niemu. — Czyż tego nie rozumiesz, że nie podobna rozwijać się w ten sposób w ulicach wiejskich, gdy maszeruje się na nieprzyjaciela?
— Liczyłem właśnie na to, wasza ekscellencjo, że ustawię moją kolumnę w szyku bojowym przed wsią.
Kotuzow uśmiechnął się z gorzkim sarkazmem: