Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ocknął się i podniósł głowę. Czuł że nie jest w stanie opanować snu, który go morzył.
— Trzeba myśleć o czem innem. Ale o czem? — rzekł cicho, trąc oczy gwałtownie. W jaki sposób przemówię do cara?... Nie! tak byłoby źle... niestosownie!...
Głowa opadła mu znowu na piersi, w tem w pół śnie zdawało mu się że ktoś strzela do niego i krzyknął głośno budząc się ze snu gwałtownie!
— Kto idzie!?...
Usłyszał w tej samej chwili, tam gdzie spodziewał się, że musi znajdować się nieprzyjaciel, krzyki rozgłośne i nawoływania tysiąca ludzi. Koń jego i ten obok, na którym siedział huzar, zastrzygły uszami niespokojnie. W miejscu skąd krzyki się rozchodziły błysnął i zagasł natychmiast płomień samotny. Później tu i owdzie ognie zabłysły, cała linja wojska nieprzyjacielskiego, na pagórku rozstawiona oświetliła się nagle niby wężem płomienistym, krzyki zaś stawały się coraz głośniejsze. Rostow mimo odległości zrozumiał, że nawołują się wzajemnie w języku francuzkim, chociaż w tym niesłychanym wrzasku i harmiderze, nie mógł słów odróżnić.
— Co to może być? Cóż ty o tem sądzisz? — spytał huzara obok. — Zdaje się, że tam rozłożył się nieprzyjaciel?... Słyszysz go? — dodał, nie odbierając z razu odpowiedzi.
— Et! kto go tam wie, wasza miłość! — huzar bąknął apatycznie. — Sądząc z kierunku, to muszą krzyczeć Francuzi?... — Może oni, a może kto inny!... W nocy, to tam dzieją się rzeczy niestworzone! No! tylko mi nie zacznij