Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rostow, aby sobie przedstawić wyraźniej swoją miłość i gotowość poświęcenia wszystkiego dla monarchy, widział siebie walczącego ze zdrajcą Niemcem; policzkował go, a w końcu zabijał w oczach cara. Krzyk gdzieś w dali zbudził go nagle. Drgnął nerwowo:
— Gdzież to ja jestem? — szepnął. — Aha! na forpocztach! Hasło i odzew: „Timon i Ołomuniec“... Co za fatalność, że mój szwadron zostaje jutro w rezerwie! Może właśnie podczas bitwy miałbym sposobność zbliżyć się do cara? Za chwilę zluzują mnie... Pójdę prosić jenerała, żeby mnie przydzielił na jutro do innego szwadronu.
Poprawił się na siodle i raz jeszcze przejechał się wzdłuż linji rozciągniętej przez jego huzarów. Noc wydała mu się teraz mniej ciemną. Dostrzegał na lewo w mglistych konturach, czegoś w rodzaju łagodnej pochyłości. Naprzeciw wznosił się prostopadle wzgórek dość wysoki, odbijający się czarno na widnokręgu, a na jego płaskim szczycie świeciła biała plama z czego nie umiał sobie zdać sprawy na razie. Czy to polanka wśród lasu oświetlona promieniem księżyca? Czy domy pobielone? Czy też warstwa śniegu po prostu? Zdawało mu się nawet, że coś się tam rusza.
— Plama biała... hm! hm!... — mruczał prawie przez sen. — Śnieg na pewno!... hm! hm! plama biała!...
Powtórzył machinalnie zasypiając na nowo.
— Nataszka — szeptał rozmarzony. — Ona nie zechce mi wierzyć, żem widział na krok od siebie cara!...
— Na prawo, wasza miłość... tu są krzaki! — zawołał na niego jeden z huzarów, gdy go mijał właśnie.