Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XIII.

Rostow spędził noc tę wraz ze swoim oddziałem w forpocztach dywizji Bagrationa. Jego huzary stali na widecie zawsze po dwóch. On sam przejeżdżał się po przed linję wyciągniętą stępą, aby zwalczyć sen, który morzył go nieustannie. W tyle na szerokiej przestrzeni, świeciły tu i owdzie w gęstej mgle ognie w rosyjskim obozie. Przed nim zaś i z boków rozścielały się cienie nocy okiem nie przebitej. Mimo wszelkich usiłowań, aby dojrzeć cokolwiek wśród pomroku, nic nie widział. Czasem zdawało mu się, że spostrzega jakąś jasność nieokreśloną, jakieś płomyki w dali migocące; naraz wszystko znikało, i on musiał przyznać sam przed sobą, że było to li złudzeniem jego podnieconej wyobraźni. Oczy mu na nowo kleił sen nieprzezwyciężony, a bujna fantazja przedstawiała mu to cara, to Dennisowa, to jego najbliższą rodzinę... Gdy po chwili oczy gwałtem otwierał, nie mógł dopatrzeć niczego, prócz łba swego konia, który strzygł uszami niespokojnie i cieniów długich swoich żołnierzy. Zresztą otaczała go ta sama noc wzrokiem nieprzenikniona.
— Dla czegożby mnie nie miało spotkać coś niepodobnego, co tylu innych spotkało? — wmawiał w siebie. — Dla czegóż nie miałbym znaleść się trafem szczęśliwym na drodze cara, on zaś dałby mi polecenie, jak pierwszemu lepszemu oficerowi, ja bym takowe wykonał, zbliżając się tym sposobem do jego dostojnej osoby! Oh! gdyby to uczynił, jakbym ja czuwał nad nim, jakbym mu zawsze mówił szczerą prawdę, jakbym zdzierał maskę z otaczających go obłudników i oszukańców!