Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu wypuścił z uścisku dłoń Bołkońskiego.
— Demostenesie, Demostenesie! poznaję cię złotousty, po kamyku schowanym w głębi twojego podniebienia! — wykrzyknął Bilibin, który chcąc wyrazić dosadniej swoje najwyższe zadowolenie, nasunął na czoło całą swoją czuprynę zwichrzoną.
Hipcio śmiejąc się jeszcze głośniej i serdeczniej od innych, miał minę, jakby mu ten śmiech ból sprawiał, tak konwulsyjnie twarz wykrzywiał, która, zwykle miała wyraz najzupełniej bezmyślny.
— Panowie! — przemówił po chwili Bilibin — Bołkoński jest moim gościem; idzie mi więc bardzo o to, aby dać mu użyć wszelkich rozrywek i przyjemności. W Wiedniu, poszłoby mi to jak z płatka, tu jednak, w tej nieznośnej dziurze morawskiej, w tem Bernie, muszę was wszystkich wezwać na pomoc. Trzeba robić mu honory połączonemi siłami. Wy zajmijcie się wprowadzeniem go do teatru, i za kulisy, ja biorę na siebie zapoznanie go z naszem towarzystwem. Co się ciebie tyczy Kurakin, zostawiam ci dział najponętniejszy, płeć piękną, o ty niezwyciężony zdobywaczu serc niewieścich!
— Wprowadzisz go do czarującej, boskiej Adeli! — zawołał jeden z „naszych“, całując z zachwytem palców koniuszki.
— Tak, tak, tego wojaka krwią dyszącego, trzeba natchnąć bardziej ludzkimi uczuciami — dodał Bilibin.
— Trudno mi będzie panowie korzystać na razie z waszych łaskawych chęci i z waszej dla mnie uprzejmości. — Bołkoński spojrzał na zegarek — muszę bowiem odejść natychmiast.