Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż, mój drogi? Powąchałeś prochu? — rzucił mu w przelocie Denissow.
— Skończyło się wszystko! Ale ze mnie tchórz! tchórz! — pomyślał Rostow z rozpaczą, wskakując również na siodło. — Czy to były kartacze? — spytał Denissowa.
— Ba! ba! i jakiego kalibru — zapytany machnął ręką — mieliśmy djabelną robotę! Aleśmy się też spisali doskonale! Było nam gorąco! Szarża, to rozumiem! w to mi graj! Ale tu walili w nas jak w tarczę na strzelnicy.
I Denissow złączył się z garstką oficerów, którzy otaczali Neświckiego i jego towarzyszów.
— Zdaje mi się, że nikt nic nie zauważył — pocieszał się w myśli Rostow. I tak było rzeczywiście. Każdy badał sam siebie, wiedząc z własnego doświadczenia, jakie odniósł wrażenie przy pierwszym chrzcie ogniowym.
— Fiu! fiu! co to będzie za raport wspaniały — bąknął Gerkow. — Może i mnie przy tem upiecze się grzanka. Kto wie czy mnie awans nie spotka?
— Proszę księciu zameldować, że most spaliłem — pułkownik uśmiechnął się tryumfująco.
— A jeżeli spyta o straty w ludziach?
— Ba! nic nie znaczące — bąknął pułkownik swoim niskim basem. — Dwóch huzarów ciężko rannych, a jeden padł trupem — dodał, nie starając się bynajmniej zamaskować uśmiechu zadowolenia wewnętrznego. Kładł nawet nacisk pewny na te słowa „padł trupem“, jakby go one szczególniej uszczęśliwiały.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Trzydzieści pięć tysięcy wojska, pod dowództwem