Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem spojrzał bliżej siebie, na Dunaj, na niebo, na słońce. Jak to niebo wydało mu się lazurowem, spokojnem i niezgłębionem. Jak słońce zachodziło pełne blasku i świetności. Jak nurty Dunaju połyskiwały złotem i purpurą, wietrzykiem lekko poruszane... Tam dalej, w głębi, te góry majestatyczne, tajemnicze, z tylu przesmykami nikomu dotąd nie znanemi, ten klasztor, te bory tonące w mgle wieczornej.. Tam był spokój, tam było szczęście... — Ah! gdybym tam mógł żyć, niczego bym więcej nie żądał — pomyślał Rostow — niczego więcej... Czuję w sobie tyle żywiołów, mogących szczęście zapewnić... a w dodatku to cudne słoneczko boże... ten świat taki piękny... tu zaś... krzyki bolu i rozpaczy... trwoga... chaos... pospiech szalony... znowu czegoś krzyczą... cofają się, i ja biegnę razem z nimi... oto śmierć... śmierć... tuż, tuż nademną... Jeszcze sekunda jedna, a może już nigdy nie zobaczę, ani tego słońca, ani tych fal modrych, ani tych gór wspaniałych...
Słońce zaszło za chmurę. Niesiono drugie nosze przed Rostowem. Strach przed śmiercią i przed temi noszami wstrętnemi, pragnienie życia i tych blasków słonecznych, wszystko splątało i zlało się w jego sercu w jedno uczucie niewypowiedzianego bolu i tęsknoty:
— Boże! mój Boże! Ty, patrzący na mnie z góry, strzeż mnie, przebacz mi, i nie wypuszczaj z pod Twoich skrzydeł opiekuńczych — szepnął Rostow z ciężkiem westchnieniem.
Huzarzy dosiedli swoich koni. Ich głosy były teraz wyraźniejsze i mniej drżące. Nosze zniknęły im z oczu.