Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zasłonił wszystko i wszystkich. Huzarom udało się nareszcie most zapalić, i baterje francuzkie strzelały na chybił trafił, dla tego jedynie, że były nabite, bo już na palącym się moście nie było nikogo.
Francuzi potrafili jednak dać trzy salwy, zanim huzary popowracali do swoich koni. Dwie pierwsze, źle wymierzone, przeszły po nad głowami; ostatnia atoli trafiła w gromadkę żołnierzy i kładnąc trupem jednego z nich, dwóch innych ciężko zraniła.
Rostow zajęty dotąd wyłącznie swoim fatalnym stosunkiem z Bogdaniczem, zatrzymał się na środku mostu, nie wiedząc co ma dalej robić. Nie było nikogo na moście do porąbania. Siec na prawo i lewo, oto jak on sobie bitwę wyobrażał w młodzieńczej naiwności i niedoświadczeniu. Ponieważ nie zaopatrzył się jak inni żołnierze, w skrętki słomy do podpalania, nie mógł im pomódz do wzniecenia pożaru. Stał więc tak, wahający i niepewny, gdy nagle coś zadudniło, jakby kto na most nasypał dużych orzechów, a te zaczęły huczeć i trzaskać same od siebie. Tuż przy nim zwalił się z nóg jeden z huzarów z jękiem serce rozdzierającym. Rostow przypadł do niego; zawołano tragarzy z noszami, i kilku ludzi porwali do góry rannego.
— Oh! dobijcie mnie! dobijcie! jeżeli Boga w sercu macie! — krzyczał biedny w niebogłosy.
Nikt jednak nie zważał na te krzyki i nikomu się nie śniło uczynić zadość jego rozpaczliwej prośbie. Ponieśli rannego czemprędzej do ambulansu. Rostow się odwrócił. Wzrok jego utonął w dalekiem przestworzu. Mogło się zdawać, że stara się coś tam odszukać. Po-