Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drugiej, mimo że każdy dźwigał na sobie karabin i ciężki tornister, był przejęty tą samą co on myślą, i zdawał się powtarzać za nim: — „W lewo, w lewo, w lewo!“
Gruby major dysząc ze zmęczenia, zgubił krok, zatrzymany przez jakiś krzak przydrożny, który musiał obejść. Inny znowu maroder, przerażony swojem opóźnieniem i niedbałością, pędził na złamanie karku, aby połączyć się z oddziałem.
Przeleciał granat po nad głowami Bagrationa i jego świty, i padł w samym środku kolumny strzelców:
— Ścieśnić szeregi! — krzyknął zawadyjacko komendant oddziału. Żołnierze rozsunęli się w miejscu, gdzie padł granat, a podoficer, stary, wysłużony wojak, który zatrzymał się był przez chwilę przy zabitych, stanął natychmiast w szeregu, spiesząc się aby nastarczyć kroku żołnierzom. Kiedy niekiedy oglądał się jednak po za siebie z miną wielce zafrasowaną.
— Przeszliście dziarsko moje dzieci, po pod sam nos nieprzyjacielowi — zawołał Bagration z pochwałą. Rozległ się okrzyk: — „Na usługi waszej Ekscellencji!“ — Jeden tylko żołnierz spojrzał na niego ponuro i w milczeniu, jakby chciał powiedzieć: — „Wiemy o tem lepiej od ciebie!“ — Inny znowu, nie oglądając się po za siebie, w trwodze śmiertelnej szedł dalej, ale krzyczał w niebogłosy, jakby ten krzyk miał kule odstraszyć.
Wydano rozkaz zatrzymania się i zrzucenia tornistrów.
Bagration przebiegł szeregi, które przed nim defilowały, zsiadł z konia, rzucił uzdę kozakowi razem z burką, i nogi wyciągnął. W tej chwili ukazało się na brzegu