Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak oni szybko maszerują — odezwał się ktoś w świcie Bagrationa.
Czoło kolumny nieprzyjacielskiej, dotykało już brzegu parowu i starcie było nieuniknionem, z tej strony pochyłości. Resztki niedobitków, pozostałych z pułku całego, który był niedawno temu wystawiony na atak nieprzyjacielski, zaczęły zbierać się szybko, a ustawiwszy się jako tako w szeregi, usunęli się w prawo. Gdy to się działo, dwa bataljony strzelców nadchodziły, pędząc przed sobą maroderów; krokiem ciężkim, równym, miarowym. Na lewem skrzydle, po stronie Bagrationa, maszerował komendant oddziału. Był to mężczyzna postawy okazałej, którego twarz szeroka i czoło wysokie, naprzód wydane, świadczyły o niepoślednej inteligencji, ale i o porządnej porcji zarozumiałości. Był to ten sam oficer, z głosem niskim, basowym, który wypadł był z szałasu, zaraz drugi za kapitanem Tonszynem. Było widocznem, że w tej chwili nie myślał o niczem innem, jak tylko żeby przejść z pewną niewymuszoną układnością i z miną junacką, obok swojego naczelnika. Kołysał się od niechcenia, na nogach tęgich i muszkularnych, i wyciągał się jak struna, nie wysilając się zbytecznie. W ręku trzymał pałasz z pochwy wyciągnięty, z klingą doskonale wyostrzoną i zakrzywioną cokolwiek. Patrzał to na Bagrationa, to na tych, którzy szli za nim, nie zmyliwszy taktu i dotrzymując kroku żołnierzom. Powtarzał prawie za każdym krokiem, wywijając na wszystkie strony swoje giętkie członki: — „W lewo, w lewo, w lewo!“ — A mur żywy posuwał się w takt za nim, i każdy z tych ludzi, z twarzami ponuremi, ale tak niepodobnemi jedna do