Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się i wpadały jedne na drugie. Jak okiem zasięgnął, wszędzie był ten sam nieład najstraszniejszy. Spychano się i potrącano w błoto nawzajem, jadąc po trzy i cztery wozy z frontu, na drodze dość szerokiej, ale grząskiej niesłychanie. Z przodu, z tyłu, z boków, słyszało się jedynie turkot kół przygłuszony, parskanie i rżenie koni, wrzaski woźniców, chcących tym sposobem przyspieszyć chód swego zaprzęgu, złorzeczenia żołnierzy, służących i oficerów. Po drodze można było spotkać się co chwila z końmi nieżywemi. Niektóre już były nawet odarte ze skóry. Ze wsi przydrożnych wychodziły całe bandy żołnierzów najrozmaitszej broni, ciągnących przemocą, ci barana, szczęśliwsi krowę, nawet wołu za rogi, lub duszące pod pachą gęś, prosiaka, kurę, co dało się na prędce ułowić. Nie brakło na drodze wozów połamanych, które jeszcze bardziej przejazd utrudniały. Gdy przyszło jechać pod górę, a tembardziej z góry, każdy walił się jeden na drugiego, krzykom zaś i przekleństwom końca nie było. Kilku żołnierzy, brnąc w błocie po same kolana, bądź wozy podpierało, bądź wyciągało z błota przody armat. Bicze świstały w powietrzu, konie ślizgały się i padały, zrywając uprząż na sobie, a krzyki tak się wzmagały, że trudno było zrozumieć, jak mogą ludzkie piersi nie popękać od takiego wysiłku. Oficerowie pilnujący konwoju, galopowali to w tył, to naprzód. Ich twarze uznojone, świadczyły wymownie o niemożności utrzymania jakiego takiego ładu i porządku. Ich dosadne przekleństwa i wściekła komenda, tonęła w piekielnym tartasie wzburzonych bałwanów tłumu niesfornego.