Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto nasza kochana armja prawosławna! — mruknął Bołkoński, przypominając sobie dowcipne określenie Bilibina. Podjechał do jednego z furgonów, aby dowiedzieć się coś o Kotuzowie.
Uderzył go rodzaj półkrytej bryczki, a raczej powoziku, dziwnie zbudowanego, i z materjałów tak różnorodnych, że można było domyśleć się na pierwszy rzut oka, iż wyszedł z domowej fabryki. Widocznem było, że powozik sklecono byle z czego. Jednego, chudego jak szkielet konia, prowadził za uzdę żołnierz, sam idąc obok pieszo. Pod budką i pod fartuchem skórzanym, starannie pozapinanym, dostrzegało się postać kobiecą, tak chustkami poowijaną, że ledwie można było zobaczyć oczy i koniec jej nosa. W chwili, kiedy rzucał komuś pytanie, książę Andrzej usłyszał krzyki rozpaczliwe owej kobiety siedzącej w powozie. Oficer jadący na czele konwoju, okładał pletnią po grzbiecie jej woźnicę, za to, że starał się wyprzedzić innych. Kilka uderzeń, przed któremi udało się umknąć woźnicy, spadły z głuchym łoskotem na fartuch skórzanny, z przodu powozu. Ujrzawszy księcia Andrzeja, kobieta wytknęła głowę, a przywołując go obiema rękami, zawołała:
— Panie adjutancie! na miły Bóg! panie adjutancie! Miej litość nademną! Broń mnie przed tą napaścią! Czego oni chcą odemnie? Czego na mnie napadają? Jestem żoną lekarza z siódmego pułku strzelców. Nie chcą nas przepuścić! Zapoźniliśmy się! Zgubiliśmy naszych!
— Stój! albo kości nie pozbierasz łajdaku! — klął i wrzeszczał oficer, waląc żołnierza w najlepsze.
— Ratuj mnie nieszczęśliwą, panie adjutancie! Ratuj,