Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież zapowiedziałem ojcu — wtrącił Mikołaj — że jeżeli nie pozwolicie mi odjechać, zostanę. Nie mogę jednak być czem innem tylko wojskowym. Rzecz wiadoma, że w zawodzie dyplomatycznym, jak zresztą w każdem urzędowaniu publicznem, trzeba umieć ukrywać swoje uczucia. Ja zaś tego nie potrafię! — spojrzał na panienki z całą zalotnością, mimo swego wieku młodziutkiego, doskonale wystudjowaną.
Kotek mały, Sonia piętnastoletnia, z oczami w niego wlepionemi, jakby w obraz cudowny, zdawała się czyhać niecierpliwie na chwilę sposobną, aby rozpocząć w obec niego niewinne zaczepki, i puścić wodze swojej kociej naturze, lubiącej pieścić się i przymilać.
— No dobrze, już dobrze! — starał się hrabia sprawę z synem załagodzić. — Chłopak jak iskra. Czego bądź wybucha płomieniem. Bonaparte wszystkim głowy pozawracał. Każdy radby się dowiedzieć tego sekretu, jak można z prostego porucznika, awansować od razu... na cesarza! Zresztą... szczęść im Panie Boże! — machnął ręką, zauważywszy igrający na ustach pani Karagin uśmiech ironiczny.
Starsi zaczęli rozprawiać o Napoleonie, z czego skorzystała Julja Karagin i zwróciła się do Mikołaja, mówiąc półgłosem:
— Mocno żałuję, żeś nie był w czwartek u Argarowów... Nudziłam się bez pana — dokończyła czule oczkami ku niemu strzelając.
Młody chłopak, któremu to wyznanie wielce pochlebiało, przysiadł się bliżej, z czego wynikła na stronie rozmowa pełna kokieterji, prowadzona szeptem prawie.