Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili, kiedy podczas pierwszej pauzy, można było wynieść się za drzwi zachowując wszelkie decorum. Żegnano się z tym samem wylewem czułości, wśród nowej powodzi frazesów urywanych:
— Uszczęśliwionam... zdrowie mamy... Hrabina Apraksin... — poczem wychodzono do przedpokoju, brano zarzutkę na ramiona i odjeżdżano.
Choroba śmiertelna starego hrabiego Bestużewa, najpiękniejszego mężczyzny z czasów carowej Katarzyny, była nowiną na porządku dziennym. Obrabiono ją też na wszystkie boki. Wspomniano nawet mimochodem o jego synu naturalnym, Pietrze, tym samym, który znalazł się był tak niestosownie na wieczorze u panny Scherer:
— Ubolewam całem sercem nad biednym starcem — westchnęła pani Karagin. — Ma być tak ciężko chory, a na dobitek syn go gryzie, i jest przyczyną wszystkich jego zmartwień!
— Czemże mógł go tak zmartwić? — spytała dzisiejsza solenizantka, udając, że nie wie o niczem, choć słyszała już tę samą historję z piętnaście razy co najmniej.
— Oto skutki obecnego, przewrotnego systemu edukacyjnego. Ów młody człowiek był zostawiony sam sobie, gdy go wysłano za granicę, a teraz opowiadają, że dopuścił się w Petersburgu rzeczy niesłychanych, przerażających! Kazano mu wyjechać z tamtąd natychmiast, z rozkazu dyrektora policji.
— Ejże! na prawdę? — bąknęła hrabina.
— Dostał się w najgorsze towarzystwo — dodała księ-