Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od pewnego czasu zaszła w nim zmiana na lepsze: jego żarty są mniej zjadliwe, przystał nawet na przyjęcie pewnego zakonnika, z którym dość długo rozmawiał.
— Oh! oh! lękam się że na tym punkcie, nic z nim nie wskóracie, tak ty, jak i twój mnich!
— Ah! mój drogi, błagam Boga o to z całej duszy i spodziewam się, że raczy mnie wysłuchać... Andruszku! — szepnęła nieśmiało — mam do ciebie wielką prośbę!...
— Cóż takiego? Mów tylko!...
— Obiecaj mi z góry, że jej nie odrzucisz, to ci nie sprawi najmniejszej przykrości: nic to takiego, coby ubliżało twojej godności, a dla mnie będzie to nadzwyczajną pociechą! Obiecujesz, braciszku kochany?
Zagłębiła rękę w woreczek haftowany, który nosiła na pasku, i wydobyła z niego jakiś przedmiot. Objęła go szczelnie dłonią, jakby chciała ukryć i nie śmiała pokazać bratu, póki nie otrzyma od niego solennej obietnicy.
— Choćbym miał nawet spełnić najwyższą ofiarę, jestem gotów...
— Wolno ci sądzić o tem, co ci się podoba. Pod tym względem jesteś zupełnie do ojca podobny. To mnie jednak mało obchodzi. Obiecaj mi, proszę usilnie! Nasz dziadek już to nosił na piersiach we wszystkich wojnach, w których brał czynny udział, i ty będziesz nosił, nieprawdaż?
— Powiedzże mi raz, o co ci chodzi?...
— Andrzeju, błogosławię cię, tym świętym wizerunkiem naszego Zbawiciela! Przyrzeknij mi, że nigdy go z szyi nie zrzucisz!
— Jedynie, aby tobie tem sprawić przyjemność, jeżeli