Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho! zaczyna! — Piotr pomyślał.
— Otóż chciałem właśnie pana zapewnić, że omyliłbyś się najzupełniej, stawiając mnie z moją matką, w jednym rzędzie z tymi tam ludźmi. Pański ojciec jest niesłychanie bogaty, a my bardzo ubodzy. Z tej przyczyny, nie uważałem go nawet nigdy za krewnego. Ani ja, ani matka, nie poprosimy go nigdy o nic, i nie przyjęlibyśmy od niego ani szeląga!
Piotr czas jakiś nie mógł zrozumieć o co tamtemu właściwie idzie. Nagle, pochwycił silnie i jak zawsze niezgrabnie rękę Borysa, czerwony ze wstydu i pomięszania.
— Czy podobna? — wykrzyknął. — Czy można przypuszczać żebym ja... lub inny?...
— Przebacz mi pan, ale musiałem mu to powiedzieć, leżeli ci tem przykrość sprawiłem, chciej wierzyć, że nie miałem, chroń Boże, zamiaru obrazić pana. — Borys zaczął Piotra uspokajać, zamieniwszy z nim rolę najzupełniej. — Otwartość jest moją zasadą... Cóż mam odpowiedzieć? Przyjmujesz pan zaproszenie na obiad do hrabstwa Rostowów?
Borys zrzuciwszy tym sposobem ciężar z serca i obarczając nim kogoś drugiego, pozbył się szczęśliwie fałszywej i dwuznacznej sytuacji, stał się więc natychmiast wesołym, swobodnym i najmilszym towarzyszem, jak zazwyczaj.
— Posłuchaj mnie pan — przemówił Piotr uspokojony — jesteś szczególnym człowiekiem. To, coś zrobił przed chwilą, jest dobrem, najlepszem w świecie. Nie znasz mnie, rzecz naturalna... Nie widzieliśmy się od tak