Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi w niej przeszkadzali i żebym mimo to potrafiła go kochać.
Po co mi mówił, że jeżeli tylko zechcę, możemy wyprowadzić się do miasta. Po co? Być może, że uznałabym swój błąd sama i przekonała się, że ta ofiara, której szukam, jest blizko, pod ręką. Myśl, że wyjazd do miasta mógłby mnie wyleczyć z rozpaczy, przychodziła mi nieraz do głowy, ale jednocześnie wstyd i żal mi było odrywać męża od tych zajęć, do których tak się przywiązał i przywykł.
A czas leciał, śnieg zasypywał ściany domu, a myśmy byli zawsze jednacy w stosunku do siebie, a tam gdzieś w blasku, gwarze cieszyły się i cierpiały nieznane tłumy, nie troszcząc się o nasze życie.
Najgorszem było to, że z każdym dniem czułam, jak życie nasze zakuwa się w pewne określone i jednostajne formy, jak uczucie nasza traci swobodę i poddaje się nieubłaganemu prądowi czasu.
Z rana bywaliśmy weseli, w południe poważni, wieczorem czuli.
— Poświęcenie — powtarzałam sobie — tak to bardzo wzniośle poświęcać się, ale na to będzie czasu dość w przyszłości, a teraz jest coś innego, na co mi potem zbraknie sił i ochoty. Trzeba mi było czego innego — walki, potrzeba mi było, aby uczucie kierowało życiem, nie zaś życie uczuciem. Chciałam razem z nim stanąć nad przepaścią i powiedzieć: „Krok jeszcze, a rzucę się tam, jeszcze jedno poruszenie a zginę.” Chciałam, żeby wtedy on zbladł, chwycił mnie w ramiona, potrzymał nad tą przepaścią, aż do zawrotu głowy i żeby uniósł potem, gdzie mu się podoba.
To rozdrażnienie źle wpłynęło na moje zdrowie i nerwy zaczynały się rozstrajać.
Pewnego poranku czułam się gorzej, niż zwykle, a i mąż wrócił z kancelaryi jakiś nieswój. Spostrzegłam