Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z nieprzyjaciółmi, z ojcem, pamiętam, kłóciłem się nieraz, ale między nami nigdy nie było jak tutaj tej szczególnej jadowitej złości. Znów jednak minął jakiś czas: nienawiść wzajemna ukryła się pod płaszczem miłości, t. j. zmysłowości, i pocieszałem się jeszcze myślą, że te dwie kłótnie były tylko omyłką, którą można poprawić. Ale oto powstała trzecia, czwarta kłótnia, i zrozumiałem, że to nie jest przypadek, że tak być musi, tak będzie, i przeraziłem się na myśl o tem, co mnie czeka. Prócz tego męczyła mnie jeszcze ta okropna myśl, że to ja tylko tak brzydko żyję z żoną, nie tak, jak się spodziewałem, ponieważ w innych małżeństwach tak nie bywa. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to los powszechny, że wszyscy tak, jak i ja, uważają to za wyjątkowe nieszczęście, kryją to wyjątkowe i hańbiące nieszczęście nietylko przed innymi, ale i przed samymi sobą — i sami przed sobą się do tego nie przyznają.
Zaczęło się to od pierwszych dni i trwało przez cały czas, wciąż się wzmagając i zaostrzając.
W głębi duszy odrazu od pierwszego tygodnia poczułem, że się zgubiłem, że wynikło nie to, czego oczekiwałem, że małżeństwo nietylko nie jest szczęściem, lecz jest czemś bardzo ciężkiem, ale jak wszyscy nie chciałem się do tego przyznać (i dziś nie przyznałbym się, gdyby nie zakończenie) i kryłem to nietylko przed innymi, ale i przed samym sobą. Teraz zdumiewam się, jak