Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Walenty, stary wyga redakcyjny, prawa ręka naczelnego redaktora w niejednej zawiłej kwestji umiał służyć radą, swoistym pomysłem, który przypadał do gustu redaktorowi poczytnego pisma.
Zdarzało się niejednokrotnie, że redaktor pisząc artykuł nie mógł wynaleźć jędrnego, a plastycznego wyrazu na określenie jakiejś podłości. Bywało to najczęściej gdy zachodziła potrzeba nawymyślania przeciwnikowi politycznemu. Wtedy redaktor naczelny z bogatego źródła języka ludowego czerpał nieprzebrane zasoby wyrazownictwa. I tak, gdy wyczerpany język literacki redaktora zacierał swą barwę zbyt częstym używaniem, wtedy z pomocą nadchodził język ludowy mocny, dobitny, jędrny, a silny jak uderzenie kłonicy.
— Mój Walenty, — niekiedy znużony redaktor pytał: — Powiedzcie no, jak to tej małpie z przeciwka napisać? Osioł już było z 10 razy, bandyta chyba ze 30, opryszek tyleż. Skombinujcie tak coś świeżego, ażeby zrozumiał o co mi chodzi.
Wtedy Walenty zwykł był skrobać się w głowę i po chwili:
— Bez ceregieli, panie redaktorze napisać mu prosto: — świnia — i basta.
— Nie, to trochę za wyraźnie!
— To nasobaczyć mu od sufraganów i masonów!
Zwykle redaktor korzystał ze wskazówek, niejedno odrzucał, ku oburzeniu Walentego, który rady udzielane rozpoczynał zawsze od niezawodnego i efektownego, jego zdaniem, słowa: — świnia. — Stary Walenty miał jeszcze cały szereg epitetów w zapasie, jednak ze względu na to, że nie wszystkie uzyskały prawo literackiego obywatelstwa, przeto redatkor naczelny obawiał się uczynić wyłomu w obyczajowych przesądach czytającego ogółu.
W wypadku omawianym co do recenzenta, aczkolwiek nie nasuwała się potrzeba użycia sil-