Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz jagódko, zaraz poczekaj z obiadem — słodko błagał redaktor.
— Nie chcę być arbitrem zajścia — poważnie zaczął wydawca — oczekuję sanacji stosunków. Wten sposób daleko nie zajedziemy.
— A nawet możemy zejść na psy — wtrącił redaktor!
— Żegnam panów.
— Dowidzenia panu dyrektorowi!
Po chwili redaktor sam zabrał się ze zdwojoną energją do zakończenia artykułu.
— Wejść, proszę!
— Przyniosłem recenzję z koncertu, — arcydzieło swego rodzaju — chwaląc się podaje muzyk redaktorowi naczelnemu produkt swego pióra.
— Dobrze, dobrze! — niecierpliwi się redaktor.
— Redaktorze, to za mało „dobrze“, to jest coś extra. Proszę tylko posłuchać, zaraz przeczytam!
— Ależ, nie mam czasu, później, na potem.
— Jakto na potem, co za zwłoka? — zrażony rzecze muzyk. Dziwne traktowanie recenzenta, który całą szafę ma wypchaną ofertami na najpoważniejsze stanowiska krytyka teatralnego do wszystkich możliwych pism; recenzenta, którego jedno słowo, jeden wykrzyknik wieńczy laurem gienjuszu adeptów sztuki scenicznej, recenzenta, o którego względy ubiega się cały świat artystyczny, recenzenta, którego...
— A którego recenzji, powiadam panu, nie będę czytał — przerywa redaktor zniecierpliwiony — nie mam czasu, obiad mi stygnie, artykuł wstępny kończę.
— Więc opuszczam swoje stanowisko, pójdę tam, gdzie sztukę szanują. — Dowidzenia!
Obejdzie się, mała szkoda, mniejszy żal — pomyślał redaktor i zawołał woźnego, który w niejednym wypadku z powodzeniem zastępował brakującego członka redakcji.