Przejdź do zawartości

Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych wyrażeń, jednak wiara w spryt starego Walentego tak się zakorzeniła w pojęciu redaktora, że jeśliby zaufał komu sprawę dokończenia swego artykułu wstępnego, to już tylko wyłącznie Walentemu.
— Franek zawołaj Walentego, — wychylił się przez drzwi redaktor.
— Jesteście, dobrze! Mój Walenty, znasz ty się na muzyce!
— Co do tego, to i owszem, ale nie, tylko mam syna, co gra w orkiestrze wojskowej na bębnie.
— Wybornie, przyślij mi go zaraz.
Drr, dryn.
— Hallo, słucham, redaktor naczelny!
............
— Przepraszam, omyłka, tu redakcja, a nie zakład pogrzebowy.
— Drr... dryń... drr...
— Słucham!
............
— Jagódko, zlituj się, nie dokończyłem jeszcze artykułu. Proszę cię zjedz sama obiad i nie wymyślaj!
Redaktor naczelny z głową spuchniętą od natłoku wrażeń kończy artykuł.
— Panie redaktorze, jakaś kobieta! — anonsuje chłopak.
— O patrzajta go, fagas, kobieta, kobieta — wchodząc do gabinetu odszczekuje się postać niewieścia objętości gdańskiej szafy. — Kobietów dzisiaj niema, wszystkie są panie — poucza przybyła urażona w swej ambicji.
— O co chodzi, proszę krótko, węzłowato, nie mam czasu!
— O co się rozłazi, a no jestem Magdalena Wałek, do usług, posiedzicielka magla na Starym Rynku.
— Co panią sprowadza? — niecierpliwie pyta redaktor.