Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lenia językiem a procesem myślenia nie wiem, gdyż nikt ze współpracowników nie śmiał o to zapytać.
I oto zastajemy redaktora, pocącego się nad artykułem. Szło mu jakoś nieskładnie, bo w miejscu, które wymagało nadzwyczajnej subtelności cięcia, oszałamiającego coup, redaktor się zaciął niby pistolet i ani rusz.
— Do pioruna, czyżby mi już dowcip wyłysiał razem z głową?
— Drrr... drrr... dryń... drrrr....
— Nie, psia krew, jakże tu można pracować, gdy od rana dzwonią i dzwonią.
— Drrr... drrr... dryń... drrrr....
— A bodaj cię połamało — wyprowadzony z równowagi złorzeczył redaktor. A dzwoń sobie do stu djabłów.
Za chwilę wpada pani redaktorowa z ogromnym pyskiem (oczywista, że piszę w przenośni).
— Ogień wygasł, pieczeń przypalona, doprowadzisz mię do rozpaczy, ty ciemięgo — darła się wzburzona połowica.
— Poczekaj, jagódko — błagał redaktor — zaraz, zaraz, tylko jedno cięcie, jeden zaokrąglony okresik.
— Pamiętaj, żebyś natychmiast przyszedł!
— Już, już, idę, idę — redaktor pospiesznie kreśli, jakby w obawie, aby nie zapomniał, o czem myślał przed chwilą.
Aha, na czem to zatrzymałem się?
— Panie redaktorze — woła zdyszany reporter — na miłość Boską!
— Co się stało? mów pan!
— Ważna nowina!
— Jaka?
— Chodzi pogłoska....
— Dalej, dalej!
— Chodzi pogłoska, że....
— Że co, że co?