Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodzi pogłoska, że gdzieś na jakiejś kolei coś się stało, podobno masa trupów!
— Panie, chodzi pogłoska, żeś pan kompletnie zwarjował, a ja temu nie wierzę. — Szczegóły panie, fakta, — to jest nic!
— To jeszcze mało? — broni się speszony reporter.
— Niech mi pan nie zawraca głowy! Proszę zbadać, „kaczek“ nasze pismo nie puszcza.
Naczelny redaktor poczytnego i szanującego się dziennika niefortunnego reportera odprawił jedynie dlatego, że miał głowę zajętą własnym artykułem, w innym wypadku nie omieszkałby wykorzystać pogłoski.
Na kolei coś się stało, to nie fraszka, mogło być kilka ładnych trupów, temat wdzięczny. Ale teraz, gdy on, redaktor, pisze epokowy artykuł, wprost nie notowany dotychczas w rocznikach dziennikarstwa polskiego, byłoby dzieciństwem zajmować się błahostkami. Zaufać reporterowi, to głupstwa popisze. Przez posłańców wilk nie tyje. Co innego gdyby mu doniesiono o trzęsieniu ziemi; ano, wtenczas może przestałby pisać swój artykuł. Ale też nic pewnego. Musiałby się poważnie namyślić co ważniejsze: artykuł naczelnego redaktora, czy trzęsienie ziemi.
— Pan radca Dyrdalski, — zaanonsował chłopiec redakcyjny.
— Niech ich wszyscy djabli z radcami. — Proś!
— Dzień dobry kochanemu redaktorowi.
— Moje uszanowanie panu radcy, sługa uniżony.
— Czy wiecie, redaktorze, o śmierci radcy Bujalskiego?
— Co umarł?
— To nic nie wiecie? — cóż to za redakcja, powinniście słyszeć jak trawa rośnie.
— Ależ, radco kochany — poprawił się redaktor, uderzony w czułą strunę reputacji swego