Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

marza, rozmiarów mniejwięcej kubła, widziałeś rasowego redaktora. —
Był to rasowy mamut w nieszkodliwym stylu; tradycją przekonań, upodobań sięgający omal, że nie początków rozkwitu polskiego dziennikarstwa.
Przy całej swej wrodzonej prostocie ducha o instynktach bojowych, polemista krewki, arbitralnie zarozumiały i pewny siebie. — Pieniactwo, niezależność i dziwactwo zdań składały się na całokształt duchowej wartości naczelnego redaktora. Wystarczyło bowiem, gdy konkurencja z przeciwka umieściła przepowiednię o pogodzie, aby nasz redaktor nie skorzystał z okazji i naukowo, historycznie, metereologicznie i kalendarzowo nie wykazał że to idjotyzm godzien pożałowania, bo napewno jutro będzie lał deszcz jak z cebra.
Opozycję zakładał dla samej opozycji, a nie dlatego, aby wierzył w słuszność swej przepowiedni; zazwyczaj bowiem charakterystyczne strzykanie w łydkach redaktorskich, znamionujących niepogodę, następowało właśnie wtedy, kiedy dziennik konkurencyjny przepowiadał niepogodę. — Ale opozycja była jego zasadą, i co tu poradzić!
Na upór ani jeden lekarz nie przepisze środka.
Redaktor jednego poczytnego pisma miał zwyczaj, że ilekroć chciał przenieść myśl na papier pogrążał pióro w kałamarzu, kręcił, wiercił, a głowę zadzierał ku górze, w jeden punkt sufitu, jakby stamtąd spłynąć miało natchnienie.
Wywieszenie języka i obrócenie nim w lewo i prawo było niechybnym znakiem, iż myśl w głowie dojrzała i czas, aby ją przenieść na papier.
Często jednak zdarzało się i tak, że ideja jakaś już poczęta w głowie, okazała się poronioną przy wylaniu na papier, wskutek czego zachodziła potrzeba maczania pióra w kałamarzu od nowa i powtarzania nałogu młaskania językiem.
Jaka łączność wynikała między procesem mie-